W poprzedni piątek ruszyliśmy wraz z Trzewikiem i Lenką w drogę do Londynu.
Na lotnisku okazało się, że lecąc liniami Wizzair musimy dopłacić za bagaż. Nasz był jakiś taki za duży ale nadal mały w moim odczuciu.
Ale to jeszcze nic.
Polecieliśmy. A z lotniska droga długa. Bo jeszcze metro. I Baker Street. I prawie Holmesa widziałam. I jeszcze Paddington. Nazwy cudne. Znane z tylu filmów i książek.
A potem się okazało, że jeszcze pociąg. Do Reading. W sumie 11 godzin podróży. Dojechaliśmy padnięci późnym wieczorem. Na ulice pełne kibiców i panienek w spódniczkach bardzo mini i z gołymi nogami w sandałkach. A zimno było....
Ale to jeszcze nic. Że te panienki i nogi.
Byliśmy tam na dziesięcioleciu sklepu z grami planszowymi Eclectic Games.
Po zmęczonym piątku i bardzo udanej sobocie, nastąpiła niedziela. Samolot nasz był o 20.20. Luzik, masa czasu. Ale...coś nas tknęło. Ruszyliśmy o 14. Tak na wszelki wypadek. Oczywiście w międzyczasie dopłacając za zbyt duży bagaż. W moim odczuciu nadal mały.
Ceny biletów na pociąg w UK to dramat straszny. Za trzy osoby, za pół godziny jazdy 50 funtów!!!
No nic. Wsiedliśmy. Nawet z biletami.
A potem biegaliśmy po Baker Street szukając autobusu na lotnisko.
A gdy autobus dojechał spóźniony to zaraz chwilę potem stanął w korkach.
A że korki, że niedziela, to na lotnisko wbiegliśmy 10 minut przed końcem odprawy....
I zgubiłam szalik mój zielony. Ulubiony.
Ale to jeszcze nic...
Po drodze pilot odezwał się w słowa:
"pogoda ładna, ale coś tam się zmienia, może być, że polecimy na lotnisko sąsiednie, nie martwcie się, paliwa TROCHĘ mamy"
Ale to jeszcze nic.
Wylądowaliśmy. Prawie o czasie i nawet w Katowicach.
Następnie zgubiłam okulary do czytania.
Ale to jeszcze nic.
Dojechaliśmy do domu około pierwszej w nocy. Padnięci.
I wtedy stało się jasne...
- Merry, czy ty mi spakowałaś ciastka, które dostałem od fanow?
- Nie.