niedziela, 1 lipca 2012

Patologia czegośtam.

Wyrwałam się na weekend z Leną do Mongi.

Na Tichu.

Żeby osłabić moją kondycję, Monga przeciągnęła mnie przez pół Wrocławia w niesamowitym upale. na taki tam miejski spacerek. Że niby gdzieś tam rzeka płynie.

Ostatnie 20km niosłam Lenę na karku bo opadła z sił...

Następnie nadszedł był wieczór wściekle upalny.

I Tichu...

Ależ przegraliśmy z Grzechem w to Tichu.

Ależ strasznie.

Że aż brak słów, żeby to opisać.

W tym Wrocławiu nic a nic gościnni nie są.

Jedziesz i dostajesz łomot.

ZA NIC!!!!

Za dwa tygodnie rewanż...

A dzieci nasze w czasie Tichu spędzały upojny wieczór i noc oglądając co się da i gdzie się da, nikt nie zwracał uwagi.

Cicho sza....




5 komentarzy:

  1. W Gliwicach dostaje się łomot w Brassa, gościnność porównywalna, równowaga w przyrodzie musi być :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No ja przepraszam, w Brasa nie gram;>

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja w tichu też nie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Marudzisz Merry. Dostałaś fory w ostatniej partii... -300 do 500 było przecież ;P

    OdpowiedzUsuń
  5. To gdzie i kiedy ten rewanz, zaplanuje sobie zajecie na wieczór:) Ania

    OdpowiedzUsuń