środa, 26 września 2012

Trzewika kochać trzeba i już. Bieszczady też.

Zbliżały się trzewikowe urodziny.

Jako, że jest on facetem, który albo posiada wszystko, z udaną żoną na czele, lub też nie pragnie nic więcej, miałam problem z prezentem.

Tzn nie miałam.

Już dawno wymyśliłam sobie, że pojedziemy gdzieś razem.

Sam na sam.

Od czerwca śledziłam oferty tanich lotów.

W sierpniu stało się jasne, że z powodu Robinsona, dłuższy, tzn taki na 4 dni, wyjazd nie wchodzi w grę.

Porzuciłam zatem marzenia o locie na przecudną Islandię.

Daleko.

Drogo.

No i co by tam Trzewik robił?

We wrześniu jeszcze rozważałam wyjazd do Norwegii..

Ale uświadomiłam sobie, że nie mam gwarancji, iż Trzewik wsiądzie do samolotu.

I mogła się z wyjazdu zrobić totalna klapa lotniskowa.

Z potężną kłótnią.

Tak oto padło na Bieszczady.

Trzewik nie był tam nigdy, ja daaaawno temu.

Wynajęłam hotel.

Zakupiłam prowiant.

Spakowałam nas w dużą torbę.

Tzn Trzewika tak nie do końca spakowałam, jak się okazało na miejscu.

W piątek rano oświadczyłam:

"Ubieraj się, jedziemy na wyjazd urodzinowy."

Trzewik zerknął na mnie dziwnie i zapytał:

"Cos podejrzanie ciepło jesteś ubrana jak na ciebie, gdzie my jedziemy?!"

"Wsiadaj, ruszamy".

Wtedy właśnie Trójka nadała informację, że znaleziono martwą turystkę w Bieszczadach, zmarła z wychłodzenia....

Musiałam zachować kamienną twarz.

Zachowałam.

Jak wiadomo, podróże z Trzewikiem zawsze są dużą Niewiadomą.

Tak oto, po informacji o turystce, wsiedliśmy w moją "popierdółkę", jak raczy nazywać Moje Ukochane Auto Mój Mniej Ukochany Niż Auto Mąż.

Było pięknie, było miło.

W korku się skończyło.

Tuż przed Brzeskiem.

3 godzinki stania w miejscu....

Nic to.

Jak wyprawa to wyprawa.

Jakoś w końcu dotarliśmy.

Przecież czekały tam Bieszczady.

A nazajutrz ruszyliśmy na szlak.

Tak wyglądała sobota rano:


Tak było na szlaku nam:


A tak nam było na górze:




Cóż, lata lecą, kondycja pada....

Na wyższą przełęcz Trzewik już się zaciągnąć nie dał.

Nic to, następnym razem się uda.

W sobotę jeszcze, ponieważ świat jest mały, w knajpie spotkaliśmy się z naszym Zaprzyjaźnionym Wariatem Mattim.

Ale on też był po wyprawie ze swoją kobietą na przełęcz.

I też jakoś słabo wyglądał.

Fakt, na górze gór było lodowato. I wiało strasznie.

Podobno jak w Dorii, ucieszył się Trzewik.

Szczęśliwi i padnięci wróciliśmy w Dom Nasz Drewniany, który lada chwila będzie obchodził swój Roczek.

Ale zanim to nastąpi, przed nami wyprawa do Essen.

Jedziemy z Trzewikiem osobno....




10 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. A co - padłeś nie tylko na szczycie ale po drodze też? ;)

      Usuń
  2. taaa, szczegolnie wschod slonca, ktorego na oczy nie widziales;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nic tylko pozazdroscic takiego weekendowego wyjazdu :)

    Ania

    OdpowiedzUsuń
  4. bylo cudnie, zdecydowanie tak.

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj Merry, było cudownie i teraz Ignacy jest chory. Musisz o niego dbać! Na ostatnim zdjęciu widać że chłopak nie kocha gór ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Naprawdę się kocha to co się robi... :P
    Adam jak wiemy ŁAZI, skałki obija... i nawet na spotkania Himalaistów jeździ.
    A Czewiczek woli przy stoliku Robinsona powłóczyć po wyspie albo Twierdzę najechać całą hordą...

    ... po prostu następną razą wybierzcie się na ciepłą wyspę, gdzie można lochy i blanki pooglądać - ot Chorwację wybierzcie
    :) :P



    (PS. przekornie piszę, coby nie myśleć tam...
    ... też "niby" kocham góry, a cholercia DAWNO nie byłem :-( ).

    OdpowiedzUsuń
  7. yhm, do Chorwacji Trzewika zabralam raz, powiedzial,ze nigdy wiecej tam nie jedzie. Na serio Browarion uwazasz, ze mozna po gorkach, nawet niskich, polazic przy upale 38 stopni?!

    OdpowiedzUsuń
  8. heh, nie to żebym pamiętał jakie to były temperatury, ale pamiętam, że JA kiedyś jakoś żwawiej po tych pagórkach posuwałem... a i jakoś częściej decydowałem się na te szlaki wybierać ;) :D

    OdpowiedzUsuń